Nadal miewam koszmary. Prawdę mówiąc, śnią mi się tak często, że powinienem był się do nich przyzwyczaić. Nie przyzwyczaiłem się. Do koszmarów nie można się przyzwyczaić.
Przez pewien czas próbowałem wszelkich możliwych pigułek, brałem wszystko, żeby tylko okiełznać swój strach. Excedrin PM, melatonina, L-tryptofan, valium, vicodin, długa lista barbituranów – nieraz wymieszanych, często łączonych jeszcze z bourbonem, zdzierającym płuca sztachnięciem z bongosa, czasem nawet z oparami kokainowego tripu. Nic nie pomagało. Mogę chyba śmiało stwierdzić, że nie istnieje jeszcze laboratorium dostatecznie wyrafinowane, żeby dało się w nim zsyntetyzować potrzebne mi chemikalia. Kto wynajdzie takie cudo, ma murowanego Nobla.
Jestem bardzo zmęczony. Nie pamiętam już, od jak dawna dręczy mnie senność. W końcu sen mnie dopadnie, to nieuniknione. Niestety, perspektywa zaśnięcia wcale mnie nie zachwyca. Mówię „niestety”, ponieważ kiedyś naprawdę lubiłem spać. Właściwie cały czas spałem. Do czasu, aż mój przyjaciel Lude obudził mnie o trzeciej nad ranem, prosząc, bym do niego wpadł. Kto wie, może gdybym nie usłyszał wtedy dzwonka telefonu, wszystko wyglądałoby dziś inaczej? Często o tym myślę.
Naprawdę, kurwa, powinienem był się przynajmniej z grubsza zorientować, w jaki syf się pakuję, kiedy przeczytałem ten liścik napisany dzień przed jego śmiercią:
5 stycznia 1997
Kimkolwiek jesteś, znalazco tego dzieła, oddaję Ci prawo do wszelkich zysków z tytułu jego publikacji. Ze swojej strony proszę tylko, by moje nazwisko znalazło się na należnym mu miejscu. Kto wie, może nawet odniesiesz sukces wydawniczy. Gdyby jednak czytelnicy okazali się niezbyt wyrozumiali i pozostali obojętni wobec tego przedsięwzięcia, mam dla Ciebie dobrą radę: upij się winem i tańcz w pościeli ze swojej nocy poślubnej, ponieważ nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy, będzie to twój ogromny sukces. Powiadają, że z upływem czasu prawda broni się sama. Nic nie byłoby dla mnie większą pociechą niż świadomość, że ten dokument nie przeszedł tej próby.
Wtedy absolutnie nic dla mnie nie znaczył. Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że z powodu paru gównianych słów wyląduję w hotelowej norze cuchnącej moimi własnymi wymiocinami.
Było nie było, cały projekt Zampanò – jak szybko ustaliłem – kręci się wokół filmu, który nawet nie istnieje. Możesz spróbować go namierzyć (ja próbowałem), ale bez względu na to, jak długo będziesz szukał, nie znajdziesz Relacji Navidsona w żadnym kinie ani żadnej wypożyczalni.
– Johnny Wagabunda
31 października 1998
Hollywood, Kalifornia
Natężone wysiłki geniuszu ludzkiego, choćby błędnie pokierowane, prawie nigdy nie są nadaremne i ostatecznie obracają się na trwały pożytek ludzkości.
– Mary Shelley
Relacja Navidsona w rzeczywistości składa się z dwóch filmów: tego, który Navidson nakręcił (i który wszyscy pamiętają), oraz tego, który naprawdę zamierzał nakręcić, a który mało komu udaje się odkryć. Pierwotne intencje twórcy, choć w obliczu gotowego dzieła łatwo je przeoczyć, stanowią kontekst ułatwiający później dostrzeżenie niezwykłych właściwości domu.
Z wielu względów nakręcony w kwietniu 1990 roku początek Relacji Navidsona należy do najbardziej zatrważających scen w filmie – a to dlatego, że tak skutecznie zagłusza ewentualne złe przeczucia odnoszące się do wydarzeń, które wkrótce ma dojść przy Ash Tree Lane.
Podczas tych pierwszych minut Navidson ani przez moment nie daje po sobie poznać, że może coś wiedzieć o zbliżającym się koszmarze, któremu on i jego bliscy będą musieli wkrótce stawić czoło. Jest absolutnie niewinny. Prawdziwa natura domu wykracza poza możliwości nie tylko jego intuicji, ale nawet wyobraźni. Nadal miewam koszmary. Prawdę mówiąc, śnią mi się tak często, że powinienem był się do nich przyzwyczaić. Nie przyzwyczaiłem się. Do koszmarów nie można się przyzwyczaić.
Przez pewien czas próbowałem wszelkich możliwych pigułek, brałem wszystko, żeby tylko okiełznać swój strach. Excedrin PM, melatonina, L-tryptofan, valium, vicodin, długa lista barbituranów – nieraz wymieszanych, często łączonych jeszcze z bourbonem, zdzierającym płuca sztachnięciem z bongosa, czasem nawet z oparami kokainowego tripu. Nic nie pomagało. Mogę chyba śmiało stwierdzić, że nie istnieje jeszcze laboratorium dostatecznie wyrafinowane, żeby dało się w nim zsyntetyzować potrzebne mi chemikalia. Kto wynajdzie takie cudo, ma murowanego Nobla.
Jestem bardzo zmęczony. Nie pamiętam już, od jak dawna dręczy mnie senność. W końcu sen mnie dopadnie, to nieuniknione. Niestety, perspektywa zaśnięcia wcale mnie nie zachwyca. Mówię „niestety”, ponieważ kiedyś naprawdę lubiłem spać. Właściwie cały czas spałem. Do czasu, aż mój przyjaciel Lude obudził mnie o trzeciej nad ranem, prosząc, bym do niego wpadł. Kto wie, może gdybym nie usłyszał wtedy dzwonka telefonu, wszystko wyglądałoby dziś inaczej? Często o tym myślę.
Naprawdę, kurwa, powinienem był się przynajmniej z grubsza zorientować, w jaki syf się pakuję, kiedy przeczytałem ten liścik napisany dzień przed jego śmiercią:
5 stycznia 1997
Kimkolwiek jesteś, znalazco tego dzieła, oddaję Ci prawo do wszelkich zysków z tytułu jego publikacji. Ze swojej strony proszę tylko, by moje nazwisko znalazło się na należnym mu miejscu. Kto wie, może nawet odniesiesz sukces wydawniczy. Gdyby jednak czytelnicy okazali się niezbyt wyrozumiali i pozostali obojętni wobec tego przedsięwzięcia, mam dla Ciebie dobrą radę: upij się winem i tańcz w pościeli ze swojej nocy poślubnej, ponieważ nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy, będzie to twój ogromny sukces. Powiadają, że z upływem czasu prawda broni się sama. Nic nie byłoby dla mnie większą pociechą niż świadomość, że ten dokument nie przeszedł tej próby.
Wtedy absolutnie nic dla mnie nie znaczył. Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że z powodu paru gównianych słów wyląduję w hotelowej norze cuchnącej moimi własnymi wymiocinami.
Było nie było, cały projekt Zampanò – jak szybko ustaliłem – kręci się wokół filmu, który nawet nie istnieje. Możesz spróbować go namierzyć (ja próbowałem), ale bez względu na to, jak długo będziesz szukał, nie znajdziesz Relacji Navidsona w żadnym kinie ani żadnej wypożyczalni.
– Johnny Wagabunda
31 października 1998
Hollywood, Kalifornia
Natężone wysiłki geniuszu ludzkiego, choćby błędnie pokierowane, prawie nigdy nie są nadaremne i ostatecznie obracają się na trwały pożytek ludzkości.
– Mary Shelley
Relacja Navidsona w rzeczywistości składa się z dwóch filmów: tego, który Navidson nakręcił (i który wszyscy pamiętają), oraz tego, który naprawdę zamierzał nakręcić, a który mało komu udaje się odkryć. Pierwotne intencje twórcy, choć w obliczu gotowego dzieła łatwo je przeoczyć, stanowią kontekst ułatwiający później dostrzeżenie niezwykłych właściwości domu.
Z wielu względów nakręcony w kwietniu 1990 roku początek Relacji Navidsona należy do najbardziej zatrważających scen w filmie – a to dlatego, że tak skutecznie zagłusza ewentualne złe przeczucia odnoszące się do wydarzeń, które wkrótce ma dojść przy Ash Tree Lane.
Podczas tych pierwszych minut Navidson ani przez moment nie daje po sobie poznać, że może coś wiedzieć o zbliżającym się koszmarze, któremu on i jego bliscy będą musieli wkrótce stawić czoło. Jest absolutnie niewinny. Prawdziwa natura domu wykracza poza możliwości nie tylko jego intuicji, ale nawet wyobraźni. Nadal miewam koszmary. Prawdę mówiąc, śnią mi się tak często, że powinienem był się do nich przyzwyczaić. Nie przyzwyczaiłem się. Do koszmarów nie można się przyzwyczaić.
Przez pewien czas próbowałem wszelkich możliwych pigułek, brałem wszystko, żeby tylko okiełznać swój strach. Excedrin PM, melatonina, L-tryptofan, valium, vicodin, długa lista barbituranów – nieraz wymieszanych, często łączonych jeszcze z bourbonem, zdzierającym płuca sztachnięciem z bongosa, czasem nawet z oparami kokainowego tripu. Nic nie pomagało. Mogę chyba śmiało stwierdzić, że nie istnieje jeszcze laboratorium dostatecznie wyrafinowane, żeby dało się w nim zsyntetyzować potrzebne mi chemikalia. Kto wynajdzie takie cudo, ma murowanego Nobla.
Jestem bardzo zmęczony. Nie pamiętam już, od jak dawna dręczy mnie senność. W końcu sen mnie dopadnie, to nieuniknione. Niestety, perspektywa zaśnięcia wcale mnie nie zachwyca. Mówię „niestety”, ponieważ kiedyś naprawdę lubiłem spać. Właściwie cały czas spałem. Do czasu, aż mój przyjaciel Lude obudził mnie o trzeciej nad ranem, prosząc, bym do niego wpadł. Kto wie, może gdybym nie usłyszał wtedy dzwonka telefonu, wszystko wyglądałoby dziś inaczej? Często o tym myślę.
Naprawdę, kurwa, powinienem był się przynajmniej z grubsza zorientować, w jaki syf się pakuję, kiedy przeczytałem ten liścik napisany dzień przed jego śmiercią:
5 stycznia 1997
Kimkolwiek jesteś, znalazco tego dzieła, oddaję Ci prawo do wszelkich zysków z tytułu jego publikacji. Ze swojej strony proszę tylko, by moje nazwisko znalazło się na należnym mu miejscu. Kto wie, może nawet odniesiesz sukces wydawniczy. Gdyby jednak czytelnicy okazali się niezbyt wyrozumiali i pozostali obojętni wobec tego przedsięwzięcia, mam dla Ciebie dobrą radę: upij się winem i tańcz w pościeli ze swojej nocy poślubnej, ponieważ nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy, będzie to twój ogromny sukces. Powiadają, że z upływem czasu prawda broni się sama. Nic nie byłoby dla mnie większą pociechą niż świadomość, że ten dokument nie przeszedł tej próby.
Wtedy absolutnie nic dla mnie nie znaczył. Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że z powodu paru gównianych słów wyląduję w hotelowej norze cuchnącej moimi własnymi wymiocinami.
Było nie było, cały projekt Zampanò – jak szybko ustaliłem – kręci się wokół filmu, który nawet nie istnieje. Możesz spróbować go namierzyć (ja próbowałem), ale bez względu na to, jak długo będziesz szukał, nie znajdziesz Relacji Navidsona w żadnym kinie ani żadnej wypożyczalni.
– Johnny Wagabunda
31 października 1998
Hollywood, Kalifornia
Natężone wysiłki geniuszu ludzkiego, choćby błędnie pokierowane, prawie nigdy nie są nadaremne i ostatecznie obracają się na trwały pożytek ludzkości.
– Mary Shelley
Relacja Navidsona w rzeczywistości składa się z dwóch filmów: tego, który Navidson nakręcił (i który wszyscy pamiętają), oraz tego, który naprawdę zamierzał nakręcić, a który mało komu udaje się odkryć. Pierwotne intencje twórcy, choć w obliczu gotowego dzieła łatwo je przeoczyć, stanowią kontekst ułatwiający później dostrzeżenie niezwykłych właściwości domu.
Z wielu względów nakręcony w kwietniu 1990 roku początek Relacji Navidsona należy do najbardziej zatrważających scen w filmie – a to dlatego, że tak skutecznie zagłusza ewentualne złe przeczucia odnoszące się do wydarzeń, które wkrótce ma dojść przy Ash Tree Lane.
Podczas tych pierwszych minut Navidson ani przez moment nie daje po sobie poznać, że może coś wiedzieć o zbliżającym się koszmarze, któremu on i jego bliscy będą musieli wkrótce stawić czoło. Jest absolutnie niewinny. Prawdziwa natura domu wykracza poza możliwości nie tylko jego intuicji, ale nawet wyobraźni. Nadal miewam koszmary. Prawdę mówiąc, śnią mi się tak często, że powinienem był się do nich przyzwyczaić. Nie przyzwyczaiłem się. Do koszmarów nie można się przyzwyczaić.
Przez pewien czas próbowałem wszelkich możliwych pigułek, brałem wszystko, żeby tylko okiełznać swój strach. Excedrin PM, melatonina, L-tryptofan, valium, vicodin, długa lista barbituranów – nieraz wymieszanych, często łączonych jeszcze z bourbonem, zdzierającym płuca sztachnięciem z bongosa, czasem nawet z oparami kokainowego tripu. Nic nie pomagało. Mogę chyba śmiało stwierdzić, że nie istnieje jeszcze laboratorium dostatecznie wyrafinowane, żeby dało się w nim zsyntetyzować potrzebne mi chemikalia. Kto wynajdzie takie cudo, ma murowanego Nobla.
Jestem bardzo zmęczony. Nie pamiętam już, od jak dawna dręczy mnie senność. W końcu sen mnie dopadnie, to nieuniknione. Niestety, perspektywa zaśnięcia wcale mnie nie zachwyca. Mówię „niestety”, ponieważ kiedyś naprawdę lubiłem spać. Właściwie cały czas spałem. Do czasu, aż mój przyjaciel Lude obudził mnie o trzeciej nad ranem, prosząc, bym do niego wpadł. Kto wie, może gdybym nie usłyszał wtedy dzwonka telefonu, wszystko wyglądałoby dziś inaczej? Często o tym myślę.
Naprawdę, kurwa, powinienem był się przynajmniej z grubsza zorientować, w jaki syf się pakuję, kiedy przeczytałem ten liścik napisany dzień przed jego śmiercią:
5 stycznia 1997
Kimkolwiek jesteś, znalazco tego dzieła, oddaję Ci prawo do wszelkich zysków z tytułu jego publikacji. Ze swojej strony proszę tylko, by moje nazwisko znalazło się na należnym mu miejscu. Kto wie, może nawet odniesiesz sukces wydawniczy. Gdyby jednak czytelnicy okazali się niezbyt wyrozumiali i pozostali obojętni wobec tego przedsięwzięcia, mam dla Ciebie dobrą radę: upij się winem i tańcz w pościeli ze swojej nocy poślubnej, ponieważ nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy, będzie to twój ogromny sukces. Powiadają, że z upływem czasu prawda broni się sama. Nic nie byłoby dla mnie większą pociechą niż świadomość, że ten dokument nie przeszedł tej próby.
Wtedy absolutnie nic dla mnie nie znaczył. Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że z powodu paru gównianych słów wyląduję w hotelowej norze cuchnącej moimi własnymi wymiocinami.
Było nie było, cały projekt Zampanò – jak szybko ustaliłem – kręci się wokół filmu, który nawet nie istnieje. Możesz spróbować go namierzyć (ja próbowałem), ale bez względu na to, jak długo będziesz szukał, nie znajdziesz Relacji Navidsona w żadnym kinie ani żadnej wypożyczalni.
– Johnny Wagabunda
31 października 1998
Hollywood, Kalifornia
Natężone wysiłki geniuszu ludzkiego, choćby błędnie pokierowane, prawie nigdy nie są nadaremne i ostatecznie obracają się na trwały pożytek ludzkości.
– Mary Shelley
Relacja Navidsona w rzeczywistości składa się z dwóch filmów: tego, który Navidson nakręcił (i który wszyscy pamiętają), oraz tego, który naprawdę zamierzał nakręcić, a który mało komu udaje się odkryć. Pierwotne intencje twórcy, choć w obliczu gotowego dzieła łatwo je przeoczyć, stanowią kontekst ułatwiający później dostrzeżenie niezwykłych właściwości domu.
Z wielu względów nakręcony w kwietniu 1990 roku początek Relacji Navidsona należy do najbardziej zatrważających scen w filmie – a to dlatego, że tak skutecznie zagłusza ewentualne złe przeczucia odnoszące się do wydarzeń, które wkrótce ma dojść przy Ash Tree Lane.
Podczas tych pierwszych minut Navidson ani przez moment nie daje po sobie poznać, że może coś wiedzieć o zbliżającym się koszmarze, któremu on i jego bliscy będą musieli wkrótce stawić czoło. Jest absolutnie niewinny. Prawdziwa natura domu wykracza poza możliwości nie tylko jego intuicji, ale nawet wyobraźni. Nadal miewam koszmary. Prawdę mówiąc, śnią mi się tak często, że powinienem był się do nich przyzwyczaić. Nie przyzwyczaiłem się. Do koszmarów nie można się przyzwyczaić.
Przez pewien czas próbowałem wszelkich możliwych pigułek, brałem wszystko, żeby tylko okiełznać swój strach. Excedrin PM, melatonina, L-tryptofan, valium, vicodin, długa lista barbituranów – nieraz wymieszanych, często łączonych jeszcze z bourbonem, zdzierającym płuca sztachnięciem z bongosa, czasem nawet z oparami kokainowego tripu. Nic nie pomagało. Mogę chyba śmiało stwierdzić, że nie istnieje jeszcze laboratorium dostatecznie wyrafinowane, żeby dało się w nim zsyntetyzować potrzebne mi chemikalia. Kto wynajdzie takie cudo, ma murowanego Nobla.
Jestem bardzo zmęczony. Nie pamiętam już, od jak dawna dręczy mnie senność. W końcu sen mnie dopadnie, to nieuniknione. Niestety, perspektywa zaśnięcia wcale mnie nie zachwyca. Mówię „niestety”, ponieważ kiedyś naprawdę lubiłem spać. Właściwie cały czas spałem. Do czasu, aż mój przyjaciel Lude obudził mnie o trzeciej nad ranem, prosząc, bym do niego wpadł. Kto wie, może gdybym nie usłyszał wtedy dzwonka telefonu, wszystko wyglądałoby dziś inaczej? Często o tym myślę.
Naprawdę, kurwa, powinienem był się przynajmniej z grubsza zorientować, w jaki syf się pakuję, kiedy przeczytałem ten liścik napisany dzień przed jego śmiercią:
5 stycznia 1997
Kimkolwiek jesteś, znalazco tego dzieła, oddaję Ci prawo do wszelkich zysków z tytułu jego publikacji. Ze swojej strony proszę tylko, by moje nazwisko znalazło się na należnym mu miejscu. Kto wie, może nawet odniesiesz sukces wydawniczy. Gdyby jednak czytelnicy okazali się niezbyt wyrozumiali i pozostali obojętni wobec tego przedsięwzięcia, mam dla Ciebie dobrą radę: upij się winem i tańcz w pościeli ze swojej nocy poślubnej, ponieważ nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy, będzie to twój ogromny sukces. Powiadają, że z upływem czasu prawda broni się sama. Nic nie byłoby dla mnie większą pociechą niż świadomość, że ten dokument nie przeszedł tej próby.
Wtedy absolutnie nic dla mnie nie znaczył. Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że z powodu paru gównianych słów wyląduję w hotelowej norze cuchnącej moimi własnymi wymiocinami.
Było nie było, cały projekt Zampanò – jak szybko ustaliłem – kręci się wokół filmu, który nawet nie istnieje. Możesz spróbować go namierzyć (ja próbowałem), ale bez względu na to, jak długo będziesz szukał, nie znajdziesz Relacji Navidsona w żadnym kinie ani żadnej wypożyczalni.
– Johnny Wagabunda
31 października 1998
Hollywood, Kalifornia
Natężone wysiłki geniuszu ludzkiego, choćby błędnie pokierowane, prawie nigdy nie są nadaremne i ostatecznie obracają się na trwały pożytek ludzkości.
– Mary Shelley
Relacja Navidsona w rzeczywistości składa się z dwóch filmów: tego, który Navidson nakręcił (i który wszyscy pamiętają), oraz tego, który naprawdę zamierzał nakręcić, a który mało komu udaje się odkryć. Pierwotne intencje twórcy, choć w obliczu gotowego dzieła łatwo je przeoczyć, stanowią kontekst ułatwiający później dostrzeżenie niezwykłych właściwości domu.
Z wielu względów nakręcony w kwietniu 1990 roku początek Relacji Navidsona należy do najbardziej zatrważających scen w filmie – a to dlatego, że tak skutecznie zagłusza ewentualne złe przeczucia odnoszące się do wydarzeń, które wkrótce ma dojść przy Ash Tree Lane.
Podczas tych pierwszych minut Navidson ani przez moment nie daje po sobie poznać, że może coś wiedzieć o zbliżającym się koszmarze, któremu on i jego bliscy będą musieli wkrótce stawić czoło. Jest absolutnie niewinny. Prawdziwa natura domu wykracza poza możliwości nie tylko jego intuicji, ale nawet wyobraźni. Nadal miewam koszmary. Prawdę mówiąc, śnią mi się tak często, że powinienem był się do nich przyzwyczaić. Nie przyzwyczaiłem się. Do koszmarów nie można się przyzwyczaić.
Przez pewien czas próbowałem wszelkich możliwych pigułek, brałem wszystko, żeby tylko okiełznać swój strach. Excedrin PM, melatonina, L-tryptofan, valium, vicodin, długa lista barbituranów – nieraz wymieszanych, często łączonych jeszcze z bourbonem, zdzierającym płuca sztachnięciem z bongosa, czasem nawet z oparami kokainowego tripu. Nic nie pomagało. Mogę chyba śmiało stwierdzić, że nie istnieje jeszcze laboratorium dostatecznie wyrafinowane, żeby dało się w nim zsyntetyzować potrzebne mi chemikalia. Kto wynajdzie takie cudo, ma murowanego Nobla.
Jestem bardzo zmęczony. Nie pamiętam już, od jak dawna dręczy mnie senność. W końcu sen mnie dopadnie, to nieuniknione. Niestety, perspektywa zaśnięcia wcale mnie nie zachwyca. Mówię „niestety”, ponieważ kiedyś naprawdę lubiłem spać. Właściwie cały czas spałem. Do czasu, aż mój przyjaciel Lude obudził mnie o trzeciej nad ranem, prosząc, bym do niego wpadł. Kto wie, może gdybym nie usłyszał wtedy dzwonka telefonu, wszystko wyglądałoby dziś inaczej? Często o tym myślę.
Naprawdę, kurwa, powinienem był się przynajmniej z grubsza zorientować, w jaki syf się pakuję, kiedy przeczytałem ten liścik napisany dzień przed jego śmiercią:
5 stycznia 1997
Kimkolwiek jesteś, znalazco tego dzieła, oddaję Ci prawo do wszelkich zysków z tytułu jego publikacji. Ze swojej strony proszę tylko, by moje nazwisko znalazło się na należnym mu miejscu. Kto wie, może nawet odniesiesz sukces wydawniczy. Gdyby jednak czytelnicy okazali się niezbyt wyrozumiali i pozostali obojętni wobec tego przedsięwzięcia, mam dla Ciebie dobrą radę: upij się winem i tańcz w pościeli ze swojej nocy poślubnej, ponieważ nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy, będzie to twój ogromny sukces. Powiadają, że z upływem czasu prawda broni się sama. Nic nie byłoby dla mnie większą pociechą niż świadomość, że ten dokument nie przeszedł tej próby.
Wtedy absolutnie nic dla mnie nie znaczył. Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że z powodu paru gównianych słów wyląduję w hotelowej norze cuchnącej moimi własnymi wymiocinami.
Było nie było, cały projekt Zampanò – jak szybko ustaliłem – kręci się wokół filmu, który nawet nie istnieje. Możesz spróbować go namierzyć (ja próbowałem), ale bez względu na to, jak długo będziesz szukał, nie znajdziesz Relacji Navidsona w żadnym kinie ani żadnej wypożyczalni.
– Johnny Wagabunda
31 października 1998
Hollywood, Kalifornia
Natężone wysiłki geniuszu ludzkiego, choćby błędnie pokierowane, prawie nigdy nie są nadaremne i ostatecznie obracają się na trwały pożytek ludzkości.
– Mary Shelley
Relacja Navidsona w rzeczywistości składa się z dwóch filmów: tego, który Navidson nakręcił (i który wszyscy pamiętają), oraz tego, który naprawdę zamierzał nakręcić, a który mało komu udaje się odkryć. Pierwotne intencje twórcy, choć w obliczu gotowego dzieła łatwo je przeoczyć, stanowią kontekst ułatwiający później dostrzeżenie niezwykłych właściwości domu.
Z wielu względów nakręcony w kwietniu 1990 roku początek Relacji Navidsona należy do najbardziej zatrważających scen w filmie – a to dlatego, że tak skutecznie zagłusza ewentualne złe przeczucia odnoszące się do wydarzeń, które wkrótce ma dojść przy Ash Tree Lane.
Podczas tych pierwszych minut Navidson ani przez moment nie daje po sobie poznać, że może coś wiedzieć o zbliżającym się koszmarze, któremu on i jego bliscy będą musieli wkrótce stawić czoło. Jest absolutnie niewinny. Prawdziwa natura domu wykracza poza możliwości nie tylko jego intuicji, ale nawet wyobraźni. Nadal miewam koszmary. Prawdę mówiąc, śnią mi się tak często, że powinienem był się do nich przyzwyczaić. Nie przyzwyczaiłem się. Do koszmarów nie można się przyzwyczaić.
Przez pewien czas próbowałem wszelkich możliwych pigułek, brałem wszystko, żeby tylko okiełznać swój strach. Excedrin PM, melatonina, L-tryptofan, valium, vicodin, długa lista barbituranów – nieraz wymieszanych, często łączonych jeszcze z bourbonem, zdzierającym płuca sztachnięciem z bongosa, czasem nawet z oparami kokainowego tripu. Nic nie pomagało. Mogę chyba śmiało stwierdzić, że nie istnieje jeszcze laboratorium dostatecznie wyrafinowane, żeby dało się w nim zsyntetyzować potrzebne mi chemikalia. Kto wynajdzie takie cudo, ma murowanego Nobla.
Jestem bardzo zmęczony. Nie pamiętam już, od jak dawna dręczy mnie senność. W końcu sen mnie dopadnie, to nieuniknione. Niestety, perspektywa zaśnięcia wcale mnie nie zachwyca. Mówię „niestety”, ponieważ kiedyś naprawdę lubiłem spać. Właściwie cały czas spałem. Do czasu, aż mój przyjaciel Lude obudził mnie o trzeciej nad ranem, prosząc, bym do niego wpadł. Kto wie, może gdybym nie usłyszał wtedy dzwonka telefonu, wszystko wyglądałoby dziś inaczej? Często o tym myślę.
Naprawdę, kurwa, powinienem był się przynajmniej z grubsza zorientować, w jaki syf się pakuję, kiedy przeczytałem ten liścik napisany dzień przed jego śmiercią:
5 stycznia 1997
Kimkolwiek jesteś, znalazco tego dzieła, oddaję Ci prawo do wszelkich zysków z tytułu jego publikacji. Ze swojej strony proszę tylko, by moje nazwisko znalazło się na należnym mu miejscu. Kto wie, może nawet odniesiesz sukces wydawniczy. Gdyby jednak czytelnicy okazali się niezbyt wyrozumiali i pozostali obojętni wobec tego przedsięwzięcia, mam dla Ciebie dobrą radę: upij się winem i tańcz w pościeli ze swojej nocy poślubnej, ponieważ nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy, będzie to twój ogromny sukces. Powiadają, że z upływem czasu prawda broni się sama. Nic nie byłoby dla mnie większą pociechą niż świadomość, że ten dokument nie przeszedł tej próby.
Wtedy absolutnie nic dla mnie nie znaczył. Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że z powodu paru gównianych słów wyląduję w hotelowej norze cuchnącej moimi własnymi wymiocinami.
Było nie było, cały projekt Zampanò – jak szybko ustaliłem – kręci się wokół filmu, który nawet nie istnieje. Możesz spróbować go namierzyć (ja próbowałem), ale bez względu na to, jak długo będziesz szukał, nie znajdziesz Relacji Navidsona w żadnym kinie ani żadnej wypożyczalni.
– Johnny Wagabunda
31 października 1998
Hollywood, Kalifornia
Natężone wysiłki geniuszu ludzkiego, choćby błędnie pokierowane, prawie nigdy nie są nadaremne i ostatecznie obracają się na trwały pożytek ludzkości.
– Mary Shelley
Relacja Navidsona w rzeczywistości składa się z dwóch filmów: tego, który Navidson nakręcił (i który wszyscy pamiętają), oraz tego, który naprawdę zamierzał nakręcić, a który mało komu udaje się odkryć. Pierwotne intencje twórcy, choć w obliczu gotowego dzieła łatwo je przeoczyć, stanowią kontekst ułatwiający później dostrzeżenie niezwykłych właściwości domu.
Z wielu względów nakręcony w kwietniu 1990 roku początek Relacji Navidsona należy do najbardziej zatrważających scen w filmie – a to dlatego, że tak skutecznie zagłusza ewentualne złe przeczucia odnoszące się do wydarzeń, które wkrótce ma dojść przy Ash Tree Lane.
Podczas tych pierwszych minut Navidson ani przez moment nie daje po sobie poznać, że może coś wiedzieć o zbliżającym się koszmarze, któremu on i jego bliscy będą musieli wkrótce stawić czoło. Jest absolutnie niewinny. Prawdziwa natura domu wykracza poza możliwości nie tylko jego intuicji, ale nawet wyobraźni.